Type Greek


Kreta - archiwum prywatne
Pierwszy raz w Grecji byliśmy chyba 8 lat temu. Na Krecie, wyspie gorącej, pełnej różnorodnych krajobrazów i pięknych plaż, urokliwych miasteczek, wina i wyśmienitego jedzenia. Do tego pozostałości wielkiej antycznej kultury, których oglądanie niekiedy wymagało wielkiej wyobraźni i wiary w to, co napisano, bo jedyne, co było widać, to stosy mniej lub bardziej równo poukładanych kamyczków, rzekomo na kształt zarysu dawnej świątyni, willi, czy pałacu. 

Uderzyły mnie wtedy bardzo dwie rzeczy. Po pierwsze - ogólnie panujący chaos, zahaczający niekiedy o bałagan, który jakoś mało pasował do europejskiego kraju. Widok niedokończonych budynków, z wystającymi drutami zbrojeń, porozrzucane śmieci, czy przewracające się płoty, gryzły się mocno nie tylko z wyobrażeniami o Krecie, ale również z naturalnym pięknem wyspy. Po drugie - wszechobecne produkty "Type Greek" i nie chodzi mi wcale o ser feta, doskonałą oliwę, czy orzechy zanurzone w miodzie. Na straganach licznie porozstawianych w miejscach uczęszczanych przez turystów za kilka euro można było kupić perfumy najbardziej renomowanych firm, czy torebki, paski i okulary od... tych i innych. Po to, aby poczuć odrobinę luksusu, na pierwszy rzut oka wyglądającego na prawdziwy, a po bliższym przyjrzeniu dojrzeć druczek maleńkimi literkami - "Type Greek". 

Było to dla nas spore zaskoczenie, zwłaszcza że te wszystkie "luksusy Type Greek" widzieliśmy już po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej, kiedy to skuteczna walka z piractwem przemysłowym, czyli tzw. walka z podróbkami, była jednym z ważniejszych warunków polskiego członkostwa. Jakoś trudno uwierzyć, że tych wszystkich produktów "Type Greek" nie zauważył żaden z licznie wypoczywających w Grecji urzędników z Brukseli, a zwłaszcza z Niemiec, którzy teraz zapewne masowo przerzucili się na wczasy w Chorwacji. 

"Type Greek" w pewnym momencie stało się motywem przewodnim naszych wakacji na Krecie. Tak jak w przypadku drogi, którą ciągle podróżowaliśmy, zaznaczonej na mapie jako autostrada, która pewnie nią była w greckim ujęciu. W rzeczywistości autostrada sprowadzała się do szerokiej dwupasmowej drogi z dodatkowym poboczem, niezabezpieczonej przed gwałtownym wtargnięciem zwierząt. Tego ostatniego doświadczyliśmy niemal osobiście, kiedy to czekaliśmy dobre kilkanaście minut przepuszczając ...owce wracające dostojnie z plaży na pastwisko (trudno więc mówić wtargnięciu). Fajnie było obserwować, jak podążały potulnie za przywódcą stada, aby później tłoczyć się w wąskim przejściu wyciętym w metalowym, typowo autostradowym ogrodzeniu. Aby oddać sprawiedliwość Grekom, autostrady w Grecji kontynentalnej są doskonałe, często trzypasmowe, a jedyne co denerwuje, to konieczność płacenia co kilkanaście kilometrów i wysokie koszty korzystania z nich. 

Podobnie za "Type Greek" uznaliśmy sytuację, kiedy wytworzył się kilkunastokilometrowy korek na owej autostradzie, jak się okazało później - spowodowany przez kierowcę, który na środku jezdni zaparkował samochód, blokując całkowicie jeden pas ruchu. W korku tkwiliśmy dobrą godzinę, a w momencie, kiedy w końcu omijaliśmy przeszkodę, widzieliśmy Greków siedzących przy kawie, ze stoickim spokojem obserwujących rozwścieczonych turystów w rozgrzanych samochodach z wypożyczalni, które w większości nie miały klimatyzacji. Z uwagi na radykalne spowolnienie ruchu każdy musiał więc obejrzeć greckie miasteczko, przez które przejeżdżaliśmy, czyli promocja miasta "Type Greek".

"Type Greek" bardzo lubię w greckich restauracjach. Nieważne, że niekiedy ciężko zrozumieć, co jest napisane w karcie, bo jest tylko po grecku, a tutejszego języka się nie zna. Nie ma problemu, bo zawsze właściciel zabierze na zaplecze, aby pokazać co danego dnia ma najlepszego i najświeższego do zjedzenia. Rzecz nie do pomyślenia w Polsce, gdzie wymogi sanepidu, podobno wymuszone przez Unię Europejską, kategorycznie zabraniają wpuszczania klienta na zaplecze restauracji, nie mówiąc już o jej sercu, którym jest kuchnia. 

Ogólne wrażenie z Grecji już wtedy było takie, że od nas Polaków wymagano dużo więcej przed przystąpieniem do Unii Europejskiej niż kilkanaście lat wcześniej od Greków. Pozwalano im na więcej, bardziej przymykano oko na różne niedociągnięcia, bardziej nie chciano zauważyć ogromnego deficytu budżetowego, klientyzmu, nepotyzmu, rozbudowanych przywilejów socjalnych.

Referendum w Grecji też było bardzo "Type Greek", Zorganizowane naprędce, bez pogłębionej kampanii informacyjnej i dyskusji w społeczeństwie. Dotyczące kwestii do tego stopnia spornych, że nawet zdania najlepszych ekonomistów są co do nich podzielone. Najwyraźniej rząd grecki próbował przerzucić odpowiedzialność za niepowodzenie negocjacji z Unią Europejską i pogłębiający się kryzys na greckie społeczeństwo. Referendum stanowiło element taktyki negocjacyjnej, która ostatecznie okazała się nieskuteczna, bo zakończyła się podpisaniem porozumienia nakładającego  an Grecję dużo cięższe zobowiązania, niż te proponowane przed jego przeprowadzeniem. Państwa członkowskie strefy Euro nie zdecydowały się podążyć za głosem Greków, którzy gremialnie zagłosowali za tym, aby żyło się lepiej im, a niekoniecznie ich wierzycielom. Co może w tym wszystkim imponować, to szybkość zorganizowania i przeprowadzenia referendum oraz policzenia i podania wyniku, co zdaje się w warunkach polskich nieosiągalne. 

Nie wiem, po czyjej stronie leży racja. Z jednej, rozumiem Greków, którzy nie wierzą w skuteczność zaaplikowanego im kolejnego programu oszczędnościowego. Trudno się nie wściekać na bezwzględnych wierzycieli, którzy chcą dać kolejne pożyczki tylko po to, aby obsługiwać te zaciągnięte poprzednio. Z drugiej strony, są kraje Unii Europejskiej, które po uderzeniu kryzysu zacisnęły pasa i powoli z tego kryzysu wyszły, lub wciąż z niego wychodzą. Dlaczego więc Grecy mieliby być traktowani inaczej niż inni w kwestii spłacania swoich długów. 

Przebieg i wynik negocjacji Grecji z Eurogrupą po raz kolejny pokazuje, że jak zwykle ostateczną cenę za prowadzoną politykę płacą zwykli ludzie. Bez znaczenia, że do kryzysu greckiego przyczyniły się lata zaniedbań z każdej strony, samych Greków, kolejnych greckich rządów, Brukseli nie chcącej widzieć słabości gospodarki greckiej, czy instytucji finansowych zbyt łatwo dających pieniądze, napędzając tym samym spiralę zadłużenia. 

Co gorsza, kryzys ten pokazał, jak mało znaczy głos społeczeństwa w wielkiej Unii Europejskiej. Okazuje się, że wyniki wyborów, czy referendum krajowych mogą zostać zlekceważone przez większych, silniejszych i bogatszych, a chyba nie o to chodziło twórcom zjednoczonej Europy. 

Grecy wymyślili demokrację. Czyżby teraz ich kosztem dokonywał się jej koniec, a ironiczne słowa Janisa Warufakisa, aby nie przeprowadzać wyborów w zadłużonych państwach miały być prorocze? Oby nie...


PS. Bardzo ciekawy artykuł w Polityce o tym, jak bardzo Grecja nie rozumie Brukseli i nawzajem. Polecam. 

http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/swiat/1625923,1,grecja-nie-rozumie-brukseli-bruksela--grecji.read

Pozdrowienia z Bałkanów :) 


 




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kanion Nevidio, Montenegro

Orły, sokoły.... znaczy sępy - w Uvacu

Zaczynam...