Tam, gdzie kończy się droga


Wszędzie są magiczne miejsca, gdzie łatwo jest przynajmniej na chwilę przestać myśleć o tzw. prawdziwym życiu, ciągłym pośpiechu, pracy i kłopotach dnia codziennego. Nawet ci, którym wydaje się, że zwykle nie potrzebują duchowości, czasami chcą choć trochę pomyśleć, że może jednak poza tym, co jest tu i teraz, istnieje jakiś absolut. Bez względu na to, czym lub kim on jest.

Zaprzyjaźniona koleżanka postanowiła zabrać mnie właśnie do takiego miejsca w Kosowie. Jechałyśmy trasą przez góry, krętą, pełną pięknych widoków, często wzdłuż wijącej się w dole rzeki. Skaliste wysokie zbocza, do których przyklejała się co raz węższa droga, wzmagały poczucie małości w porównaniu z ich ogromem. Mijałyśmy wioski, co raz biedniejsze i brzydsze, z których każda wydawała się być jeszcze bardziej na końcu świata, a ludzie w nich mieszkający sprawiali wrażenie zupełnie obojętnych na to, co jest dookoła. Tym razem nie było powiewających flag, których tak wiele jest w Prisztinie, było smutniej i szarzej niż zwykle. Widziałyśmy wiele opuszczonych i zrujnowanych domów, do których już chyba nigdy nikt nie powróci. Z wyrwanymi oknami, bez drzwi, samotnie stojących pośród połamanych drzew i resztek ogrodzenia. Przejeżdżałyśmy obok ludzi snujących się po ulicach i dzieciaków grających jak wszędzie w piłkę, która wyglądała jakby również z niej uszło powietrze.

Szczególnie przygnębiające wrażenie zrobiła jedyna na tej trasie wioska zamieszkana przez Serbów, którzy zdecydowali się zostać w kraju, gdzie wrogość po doświadczeniach ostatnich wojen jest wobec nich powszechna. Wystarczy powiedzieć, że dla Kosowskich Albańczyków najstraszniejszą obelgą jest stwierdzenie, że „jesteś gorszy niż Serb”. Wieś zdecydowanie biedniejsza niż pozostałe, choć wydawało się to niemożliwe, z bardzo skromnymi obejściami i tylko z jednym jasnym punktem, jakim jest odnowiona, pomalowana na żółto mała cerkiew. Prawie nie widać ludzi, poza kilkoma starszymi mężczyznami ubranymi w gumiaki, którzy stali przed maleńkim sklepikiem i palili papierosy. Nasz przejazd spotkał się z pewnym zainteresowaniem z ich strony, raczej życzliwym, bo pomachali do nas w chwili, gdy ich mijałyśmy. 

W końcu dotarłyśmy do celu naszej podróży – Letnicy, miejsca, gdzie naprawdę skończyła się droga. Mała wieś na samym końcu Kosowa, położona malowniczo na zboczach gór, za którymi jest już Macedonia. Dominuje nad nią duży biały kościół, którego widok potęguje wrażenie opuszczenia. Chorwaci, którzy licznie zamieszkiwali Letnicę, wyjechali stąd podczas toczonych tu w latach 90 – tych wojen. Obecnie we wsi mieszka jedynie kilkudziesięciu mieszkańców, a większość domów jest pusta. Na wijących się między nimi wąskich uliczkach nie spotkałyśmy nikogo. 



 Letnica ożywa raz w roku, 15 sierpnia, kiedy ściągają do niej tłumy pielgrzymów chcących pomodlić się w kościele, w którym podobno Matka Teresa z Kalkuty, wówczas jako 17 – letnia dziewczyna Agnes Gonxha Bojaxhiu, doznała swojego pierwszego objawienia. Na centralnym ołtarzu świątyni stoi wyrzeźbiona ponad 400 lat temu figura czarnej Madonny z Dzieciątkiem. Przybywający tu tłumnie wierni wierzą, że sprawia ona cuda. Jej szczególna moc ma pomagać przede wszystkim tym, którzy nie mogą mieć dzieci.


Zdumiewać może to, że pielgrzymuję do tego miejsca, aby oddać cześć Czarnej Matce Boskiej nie tylko katolicy, ale również prawosławni a nawet muzułmanie. Wierni i niewierni... Może jest więc jednak szansa na to, że kiedyś będzie tu jeszcze normalnie i wszyscy, którzy kiedyś zamieszkiwali na tych terenach, bez względu na narodowość czy religię będą żyć razem. Żal za tym, że na razie tak nie jest, odczuwalny jest szczególnie silnie, kiedy patrzy się z dziedzińca przed kościołem na rozciągającą się w dole wieś, domy, łąki, pastwiska i lasy.
W drodze powrotnej zatrzymałyśmy się w miejscu jak nie z tego świata. Bardzo elegancki zajazd, niemal jak przeniesiony żywcem z Austrii czy Szwajcarii. Miejsce zupełnie inne, tak bardzo różne od opuszczonych i zniszczonych domów, brudnych i krzywych chodników, czy śmieci leżących wzdłuż drogi. Miejsce z równiutko przystrzyżonym trawnikiem, mostkami, altankami, gdzie podano nam chleb kukurydziany i przepyszną rybę pochodzącą z własnej hodowli. Siedziałyśmy przy oknie, patrząc na wysokie góry pokryte lasami, które już niedługo znowu będą zielone. Może jednak będzie tu przepięknie... 

Wracając dalej do Priszitny, na chwilę utknęłyśmy niemal w korku, ponieważ jadący w przeciwnych kierunkach kierowcy postanowili zatrzymać swoje pojazdy (traktor i samochód) na środku drogi, aby uciąć pogawędkę. Trochę to trwało zanim uznali, że jednak czas ruszać. Dość typowa sytuacja w Kosowie, która może się zdarzyć nawet na stołecznych, naprawdę zatłoczonych ulicach.

.....

Pozdrowienia z Bałkanów :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Kanion Nevidio, Montenegro

Orły, sokoły.... znaczy sępy - w Uvacu

Zaczynam...